Powróćmy jak za dawnych lat…w zaczarowany używkami świat.
Niedawno minęło 25 lat od premiery filmu „Trainspotting”. Minęło jak jeden dzień. Nigdy nie zapomnę jak będąc na drugim roku studiów w Poznaniu wracaliśmy do swojego miejsca przeznaczenia po kinowym seansie. Spacer to prawie zawsze udana koncepcja. Prawie, bo akurat będę się upierał, że pokonywanie w nocy pieszo połowy miasta ze znajomą w 9 miesiącu ciąży to nie do końca udany pomysł. Bo znajoma chciała się przejść. Przejść? Osiem kilometrów?! Jednak moja asertywność widocznie jeszcze wtedy nie wykształciła się dostatecznie, więc tak sobie „spacerowaliśmy”. Okolice, które mijaliśmy też były takie sobie, do tego to była sobota, więc na szlaku trafialiśmy na pełno pijanych (jakbyśmy to teraz powiedzieli) „januszy”. Czyli logiczne by było oczekiwać, że moje myśli skoncentrują się wyłącznie na tym byśmy bezpiecznie bez awantur (albo bez przedwczesnego porodu mojej znajomej) dotarli do celu.
Jednak wtedy jeszcze coś innego intensywnie zajmowało moją głowę.
W jednym uchu grało „Born Slippy” Underworld, w drugim „Lust for Life” Iggy’ego Popa, a prawie cały umysł wypełniał film, który tego wieczoru oglądałem. „Trainspotting”. Na pierwszy rzut oka błyskotliwa, podlana czarnym humorem wywołującym nieskrępowany śmiech (który jednak parę razy więźnie w gardle) opowieść o środowisku edynburskich ćpunów. Jednak na głębszym poziomie też bardzo trafny opis pewnej rzeczywistości, przewrotna opowiastka o wyborze między życiową jazdą bez trzymanki a chęcią pewnej stabilizacji. Tak jest, niekoniecznie musiałeś być wtedy edynburskim ćpunem żebyś na pewnym poziomie rozumiał się z bohaterami tego filmu i ich dylematami. Ten film to także przestroga przed dragami, choć bez milimetra dydaktyzmu. Dodajmy do tego fantastyczną, brawurową wręcz grę aktorską, świetnie dobrany soundtrack (wspomniany Iggy Pop i Underworld plus m.in Primal Scream, Brian Eno, Lou Reed, Blur, New Order, Pulp, Leftfield) i już możemy spokojnie bez przesady mówić o filmie kultowo-pokoleniowym. Temat zamknięty.
Jednak nie. Ta sama ekipa postanowiła wrócić w 2017 roku z kontynuacją.
Jak ja się ucieszyłem! I jednocześnie bałem. Każdy z twórców tego filmu jest teraz w innym momencie swojej kariery. Co do aktorów to oczywiście Ewan McGregor robi za filmową gwiazdę (ten film był zresztą dla niego taką trampoliną do kariery), Jonny Lee Miller jest chyba najbardziej znany z roli współczesnego Sherlocka Holmesa w serialu „Elementary” a Kelly Macdonald z „Zakazanego imperium”. Fantastycznie zapowiadała się dalsza kariera Roberta Carlyle’a, który po Trainspotting zagrał jeszcze w paru wartościowych filmach (takich jak choćby „Full Monty” czy mini-serial „Hitler: Narodziny Zła”) ale później niestety było już trochę gorzej. Za to cały czas na fali jest reżyser Danny Boyle, którego każdy nowy film wzbudza moje zainteresowanie. I oczywiście (last but not least) szkocki pisarz Irvine Welsh, bez którego nie byłoby ani pierwszego filmu ani jego kontynuacji.
Co do kontynuacji to jaki „towar” nam chcieli wcisnąć?
W „T2” Renton wraca po 20 latach w rodzinne strony. W Edynburgu nadal urzędują Sick Boy i Spud (rewelacyjny Ewen Bremner, jeszcze lepszy niż w pierwszej części). Jak można się domyślać, nie powitają go ze zbytnim entuzjazmem. Sami wiodą dość parszywe życie. Wszyscy wikłają się na nowo w pewne podejrzane interesiki, do tego w okolicy pojawia się tykająca bomba, czyli Begbie, który ma z Rentonem swoje porachunki. Atmosfera robi się gęsta jak smog nad Krakowem.
Zostawmy jednak fabułę, to co najbardziej mnie ujmuje w tym filmie, to atmosfera nostalgii i sentymentalizmu. Z jednej strony żal za straconymi latami, z drugiej nie do końca zgasła nadzieja na choćby częściowe wyprostowanie sobie życia. W jednej scenie Simon czyli Sick Boy mówi do Rentona: „To nostalgia, jesteś turystą we własnej młodości”. I to właściwie mogłoby służyć za opis całego filmu. Są oczywiście w „T2” też dodatkowe smaczki, znowu dużo czarnego humoru (scena w toalecie, w rolach głównych Renton i Begbie). Do tego Spud odkrywa w sobie (właściwie ktoś mu w tym pomaga) duży talent w pewnej dziedzinie…Warto zwrócić też uwagę na krótki monolog Rentona na temat tego sławnego „CHOOSE LIFE” jedna z najbardziej mocnych i przejmujących scen w filmie.
Wychodzi na to, że lata mijają, a ja nadal polecam mocno i gorąco.
„Trainspotting”, jego kontynuację „T2”, wyjątkową ścieżkę dźwiękową oraz książkę Irwine’a Welsha od której całe to kulturowe zamieszanie się zaczęło.
Michał Jędrasik