fbpx

Sinead O’Connor „Wspomnienia”

To była końcówka 1987 roku, albo początek 1988. Jako dwunastolatek byłem już zanurzony po uszy w muzyce, która (obok piłki nożnej) była moją główną namiętnością.

Wtedy jeszcze też do końca nie mogłem się zdecydować czy zostanę muzykiem czy piłkarzem. Nie zostałem ani jednym ani drugim, ale natrętnie blisko tych dziedzin się kręcę i nie odpuszczam.

Jednak wracając do tamtych czasów…to jeszcze była komuna, schyłkowa, bo schyłkowa, ale nadal dostęp do muzy był niełatwy. Dobre winyle zdobywało się trudno, kasety się przegrywało, powszechność i dostępność płyt kompaktowych miała dopiero nastąpić. Gdzieś po omacku starałem się sam edukować, z pomocą przychodziło radio (oczywiście głównie Trójka) i pisma „Non Stop” i „Magazyn Muzyczny”. Co do telewizji, to było słabo niestety. MTV nie było jeszcze dostępne, własna antena satelitarna była w sferze nieosiągalnych marzeń, równie dobrze mogłem marzyć o locie w kosmos, podobne prawdopodobieństwo realizacji.

Natomiast do tej pory pamiętam jeden program, w którym były wtedy reglamentowane teledyski. W drugim programie telewizji leciała „Wideoteka”, którą prowadził dziennikarz Krzysztof Szewczyk.

I tam po raz pierwszy zobaczyłem Sinead O’Connor. Ogoloną na łyso dziewczynę, która wyglądała na wkurzoną.

To było video do utworu „Mandinka”. Połączenie jej zadziornego wyglądu, głosu, genialnej piosenki robiło piorunujące wrażenie.

Właściwie od tego momentu jej twórczość towarzyszy mi cały czas. Śledzę, słucham, obserwuję. Właśnie wyszła jej autobiografia „Wspomnienia” i ja nie mogłem jej nie przeczytać. Tym bardziej, że  życie artystki jest gotowym materiałem na jakiś oscarowy scenariusz, za który, mam nadzieję, kiedyś ktoś kompetentny się zabierze.

Jaki obraz Sinead O’Connor wyłania się z tej książki?

Przede wszystkim duży szacunek dla artystki za jej otwarte, nieupiększające spojrzenie na siebie. Zaczyna się oczywiście od dzieciństwa, które było trudne i pokręcone jak cała historia Irlandii, kraju w którym się urodziła. Trudne relacje z matką (bicie, poniżanie), kradzieże, permanentny bunt, a przy tym miłość do muzyki. I niezachwiana, silna, emocjonalna wiara w Boga, przy całym buncie w stosunku do instytucji kościelnych. Przecież to ona podarła zdjęcie papieża zanim to stało się modne! Ale o tym później.

Wróćmy jeszcze do jej okresu dorastania w Dublinie. Wątek ojca, matki, rodzeństwa, macochy, relacji przepełnionych całą paletą rozmaitych uczuć, to zajmuje dużą część książki. Pierwszy seks, pierwsze nałogi, te opowieści wciągają jak błoto, zalegające po deszczu  na pewnej ulicy w Zduńskiej Woli, która nie powąchała asfaltu.

Sinead O’Connor pod koniec trzynastego roku wylądowała w ośrodku rehabilitacji dla dziewcząt sprawiających problemy wychowawcze. Dalej w jej nastoletnim życiu było równie wartko i barwnie. W książce oprócz rodziny pojawia się też sporo bohaterów bliższego i dalszego planu, którzy mieli wpływ na Sinead O’Connor. Jest m.in. o księdzu, który zachęcał do śpiewania, siostrze zakonnej Margaret, która też uwielbiała śpiewać…artystka bardzo ciekawie i bez upiększeń opisuje ten okres kształtowania się jej postawy.

W dalszej części książki jest już o jej przenosinach z Dublina do Londynu i błyskawicznej karierze w muzycznym biznesie. Muzycy, producenci, manadżerzy (ci uczciwsi, porządniejsi i ci trochę mniej), pojawia się już cały ten świecący jak wielki neon świat.

Po dwóch pierwszych swoich płytach („The Lion and the Cobra” i „I Do Not Want What I Haven’t Got”) Sinead O’Connor miała cały świat u swoich stóp. I koncertowo, na własne życzenie to spieprzyła. Choć sama artystka ma o tym inne zdanie:

Epizod z papieżem był daleki od zniszczenia mojej kariery. On sprowadził mnie na drogę, która bardziej do mnie pasuje. Nie jestem gwiazdą popu. Jestem zbuntowaną duszą, która od czasu do czasu lubi pokrzyczeć do mikrofonu. Nie potrzebuję być lubiana”.

Myślę, że te słowa idealnie oddają całe podejście artystki do swojej kariery, niemniej jednak warto poczytać sobie o tej całej aferze, plus o paru innych. Choćby o aferze z amerykańskim hymnem, kiedy dosłownie zaczęto protestować w USA przeciwko jej koncertom. Sinead z właściwym sobie poczuciem humoru wtedy przebierała się, wtapiała w tłum i sama protestowała przeciwko sobie!

Jest też parę smakowitych anegdot o muzykach.

Pojawia się m.in. Michael Hutchence, Lou Reed, Bob Dylan. Oddzielne miejsce w książce zajmuje Prince, wtedy jest mrocznie, groźnie i diabelsko, oj, dostaje mu się bardzo.

Artystka później nie przemilcza też swoich kłopotów psychicznych i zdrowotnych, ta otwartość w mówieniu o sobie jest naprawdę dużym atutem tej książki.

Nie będę zdradzał, jaki finał mają „Wspomnienia”, w którym momencie życia Sinead O’Connor teraz jest. Czy udało jej się pozbierać, wylizać rany czy wręcz przeciwnie…to oceńcie sami.

Będzie dużo „W” na koniec. Bo jeżeli chodzi o te „Wspomnienia” to czasami jest wrażliwie…a czasami wściekle…ale zdecydowanie warto je przeczytać.

Michał Jędrasik