Do tego typu filmów zabieram się jak pies do jeża.
Do jakich?
Ano takich, co przytuliły od metra nagród, przebłyskiwały w reklamach, przylepiły się do wiat przystanków, dudniły w radiu i szturmowały Internet. Słowem – produkcji głośnych, nachalnych, wszędobylskich… Jaskrawych jak neon w hebanową noc.
Tak samo wzdrygam się przed dotknięciem bestsellerów, czując podskórnie, że ich moc tkwi wyłącznie w wybornej strategii marketingowej, kuszącej okładce i wyssanym z palca rekomendacjom (nie daj Boże – celebryckich piór). Nie lubię, gdy coś mi się napastliwie wciska, węszę w tym fortel zwany promocją, która jest niczym innym jak przemyślaną manipulacją. Poniekąd jak w przypadku opisywanego dziś filmowego „must have”, a raczej -„must view”.
Kiedy opadła już pierwsza fala zachwytu nad „Parasite”, uznałam, że to słuszny moment, by z dystansem spojrzeć na ten koreański obraz. Na aktorów o aparycjach jakby wyciśniętych z jednej foremki, o nazwiskach, które brzmią niczym jakieś kuriozalne, onomatopeiczne sylaby. Bo tak naprawdę… wszystko było dla mnie obce w tym filmie. Łącznie z nieznaną mi dotychczas osobą reżysera, językiem, koreańskim pejzażem miasta czy problemami azjatyckiego społeczeństwa.
Z perspektywy filmowego laika mogę jednak wyrazić swój podziw nad niesłychanie sugestywną scenerią – oddaniem turpistycznego oblicza slumsów, którego ekskrementy niemalże wylewają się z ekranu. Operowanie kontrastem stawia na drugiej szali świat nieprzyzwoicie luksusowy, przestronny i pedantycznie czysty. Dysonans dobitnie pobrzmiewa w kinowej grze świateł: w metaforze pozornej, moralnej jasności i mroku, zarezerwowanego dla niegodziwych instynktów (tudzież insektów).
W ogóle oczarowało mnie to ryzykowne szarżowanie skrajnościami, brawurowo zagrane emocje przez aktora, grającego ojca „rodziny pasożytów” (roboczo nazwę go Ping-Pong, ale na pewno wyguglujecie w sieci), kreowanie zachowań tejże familii na kształt pełzającego robactwa (to wymowne pełzanie bohaterów na czworakach, błyskawiczne chowanie się po kątach w chwili zapalenia światła). Kontrasty, kontrasty, kontrasty… Nikczemność kamuflowana w ciemnych piwnicach pełnej przepychu willi. Dwa światy, dwa piętra, dwie warstwy, dwa skrajne motywy postępowania. Tytułowe pasożyty i ci, na których owe pasożyty żerują.
I tutaj kłania się problematyka utworu. I choć to cudza, nieznana mi koreańska materia, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pobrzmiewa tu echo naszego rodzimego Nikodema Dyzmy. Podejrzanie szybka, spektakularna kariera, w przypadku „Parasite” – nie jednego, ale kilku głównych bohaterów. Ta droga do szczytu to właśnie filmowy rdzeń, będący uniwersalnym motywem nie tylko na ekranie, ale chyba w każdym niemal państwie. Ucisk, niesprawiedliwość społeczna, żądza pieniądza. Stare, wyświechtane frazesy, ale przyprawione świeżym i przebojowym spojrzeniem, nie tak oczywistym, nie tak przewidywalnym jak byśmy sądzili. Ostatnie pół godziny filmu to kadr za kadrem, słowo za słowem, które sprawiały, że szerzej otwierałam oczy. Z zaskoczenia, zdumienia, szoku, dozowanego w scenach coraz to makabryczniejszych, które te same oczy mi zamykały.
Pojęcie moralności jakby się w tym filmie rozeszło po kościach. Nie można definitywnie uznać racji biednych, ani racji bogatych. „Parasite” stawia nas w rozkroku, jednocześnie dając do zrozumienia, że istnienie światów o tak skrajnych mentalnościach, budżetach, przestrzeniach i marzeniach nieuchronnie prowadzi do wojen. Przestroga? Być może. Na pewno – ważna i mocna lekcja.
Napisałam na wstępie, że nie tykam dzieł podejrzanie głośnych. Ale w tym momencie naprawdę cieszę się, że zrobiłam wyjątek. Bo jeśli przyjąć założenie, że film, który nas zaskakuje – jest produkcją udaną, to owszem – „Parasite” jest niezły. A jeśli dodać do tego ten posmak wrażenia, które w nas zostaje i naukę jaką niesie – to rzeczywiście ekranizacja nader pomyślna. Cóż mogę dodać?
„Parasite” pochłonęłam jak chipsy w misce. Ostre, kaloryczne, niepowabne, a jednak… „must eat”!
– Anna Sobczak