fbpx

Osobiście o ponadczasowych płytach

„Nevermind” Nirvany, czyli kieliszek spirytusu.

Mieszkanie w bloku, a w nim troje szesnastolatków, ja, mój kolega i jego dziewczyna. Spokój, nuda, brak kasy i koncepcji na wieczór. Jedynym plusem było to, że jej rodzice sobie gdzieś poszli. Można było rozgościć się w stołowym, włączyć telewizor i zerknąć co tam ciekawego leci w MTV. Do tego dziewczyna kumpla przypomniała sobie, że starzy w kredensie trzymają swoje zapasy alkoholu i kiedy strzelimy sobie po kieliszku wódki na pewno się nie zorientują, że coś uszczknęliśmy. To była całkiem kusząca koncepcja! Niestety, pełen entuzjazmu nie zauważyłem wcześniej ich porozumiewawczych spojrzeń, kieliszek wychyliłem szybko i równie szybko znalazłem się w łazience chłepcząc łapczywie wodę z kranu. Paliło jak diabli! Celebrując swoje czerstwe poczucie humoru moi znajomi postanowili sobie zrobić jaja i nalać mi czystego spirytusu.

Kiedy wróciłem do pokoju z konkretną (nienadającą się do cytowania) słowną ripostą, z telewizora akurat leciały intrygujące dźwięki. Jeszcze do tego to video, co to miało być? Jakaś syfiasta sala gimnastyczna, dziwne cheerleaderki (ta „anarchia” na koszulce), cieć tańczący z kijem od szczotki a pod koniec jedna wielka zadyma. W środku tego szaleństwa trzech gości grających z wyjątkową determinacją. Stałem, gapiłem się, na koniec metka: Nirwana, „Smells Like Teen Spirit”. Kurtyna.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że z nazwą zetknąłem się wtedy po raz pierwszy, słyszałem już jakiś numer w Trójce przy okazji ich wcześniejszej płyty. Porządniej jednak ruszyło dopiero przy okazji wspomnianego zdarzenia. Teraz po latach myślę, że usłyszenie (i zobaczenie) wtedy „Smells Like Teen Spirit” było niczym walnięcie spirytusu na drugą nogę. Też zapalił od środka, tym razem emocjonalnie. Później zakup płyty „Nevermind” i już poooszło.

Oczywiście jeszcze wtedy nie wiedziałem, że mam do czynienia z czymś co później zostanie określone mianem klasyki, ostatniej poważniejszej rockowej rewolucji, pokoleniowego wydarzenia. Warto sobie przypomnieć cały muzyczny kontekst początku lat 90. Poprzednia dekada była ciekawa i dużo się działo, jednak już w drugiej połowie lat 80 w USA pod względem komercyjnym zaczęły dominować zespoły określone mianem pop metalu, czy (mówiąc bardziej złośliwie) hair metalu. Kapele w stylu Motley Crue, Poison zaczęły się mnożyć jak króliki, często od muzyki ważniejszy był odpowiedni makijaż, natapirowana fryzura, gołe panienki w otoczeniu, totalne pozerstwo i kicz. „Sex and drugs and rock&roll” dla ubogich w karykaturalnym wydaniu. Oczywiście taka muzyczna opcja też ma swoich fanów i swoje miejsce, ale w tamtym czasie od natłoku tego typu grup zrobiło się trochę duszno i nudno.

Płyta Nirvany była jak wybicie okna w zasmrodzonym pokoju i wrzucenie tam granatu. Oczywiście ktoś powie, że jeszcze przed tą płytą można było dojrzeć pewne zmiany i też będzie miał rację. Już prężnie działała scena z Seattle, grupy skupione wokół wytwórni Sub Pop ( m.in. Soundgarden, Mudhoney, Tad). Chwilę przed „Nevermind” swoją premierę miał „Ten” Pearl Jam, czy genialny album Temple of the Dog. Ale to tak naprawdę sukces Kurta Cobaina i spółki katapultował resztę podobnych grup w miejsce dotychczas dla nich nieosiągalne. Czyli do mainstreamu. Zrobili przysługę wielu kapelom, które już dłużej uprawiały swoje poletko, na szersze wody wypłynęli przy okazji (od dawna już cenieni) Sonic Youth. Do tego Jane’s Addiction, Faith No More, Alice In Chains, gwiazdorski status osiągnął Red Hot Chili Peppers, już po debiucie do podboju szykował się Smashing Pumpkins, a to był tylko wierzchołek góry lodowej. Nagle mnóstwo dobrej muzyki zaczęło królować w MTV. Gitarowy brud trafił pod strzechy i na salony.

Cała pierwsza połowa lat 90 to był dobry czas dla tego typu muzyki. Może dlatego, że była tak ważna dla ówczesnego młodego pokolenia, była krzykiem pewnej generacji. Generacji X. Mam wrażenie, że już nigdy później rock nie zajmował tak ważnego miejsca, a umysły młodzieży zaczął później kształtować hip-hop czy rave i techno. Oczywiście były pewne próby stworzenia kolejnej rockowej rewolucji, do tej pory pamiętam pompowanie na przełomie wieków grupy The Strokes i paru im podobnych. Jednak w tym przypadku (niezależnie od skądinąd dobrej muzy) wiało już lekką sztucznością i odgórnym kreowaniem mody przez niektórych krytyków i speców od wizerunku

Początek lat 90 to czasy bez internetu, telefonów komórkowych i talent show. Swoją drogą wyobrażacie sobie Nirvanę występującą przed panem zblazowanym celebrytą pompującym swoje ego, albo Kurta Cobaina słuchającego wywodów pani od śpiewu? Wolne żarty. Jeżeli chodzi o pop to ok, inna półka, ale te wszystkie obecne niby rockowe czy metalowe kapele płaszczące się przed jakimś jury?

Bunt zdechł, za to mamy utalentowanych artystów radośnie fikających w reklamach i nachalnie wciskających nam co się da. Nirvana była natomiast z epoki, gdzie, tu cytat z pewnej ważnej dla mnie książki „…ludzie jeszcze się upierali, że lepiej jest być niż mieć. I nie zawsze to była hipokryzja”.

Ok, ale gdyby obedrzeć „Nevermind” z całej tej kulturowej otoczki i zostawić samo muzyczne mięcho, to co: broni się nadal czy nie? Krótko i bez uniesień: dobre utwory obronią się same bez względu na kontekst. Choć w moim przypadku kiedy słyszę „Come as You Are”, „Drain You”, „Breed”, czy mój ulubiony „Lounge Act” ( choć tak naprawdę bez sensu to wymienianie, bo chłonę całość) to trudno się tych uniesień pozbyć.

Przyznaję, mieliśmy z „Nevermind” tzw. „ciche dni”. Przez pewien moment wkradła się w nasze pożycie rutyna. Jednak wystarczyło trochę od siebie odpocząć, trochę inaczej na nią spojrzeć (w końcu kupiłem tę płytę w wersji deluxe z ciekawymi dodatkami) i namiętność wróciła.

„Nevermind”, obiecuję, że Cię już nie opuszczę.

Michał Jędrasik