fbpx

MelAnia

Cześć, jestem MelAnia, czyli Ania, która obcuje z muzyką na prywatnych warunkach, we własnym, hermetycznym świecie, żeby nie rzec – światku, półświatku, ćwierćświatku… Bo tak naprawdę – ta przestrzeń muzyczna, o której piszę należy tylko do mnie.

Jako mała MelAnia lubiłam po prostu, gdy coś mi grało. Wchodziłam po szkole do domu, błyskawicznie zzuwałam adidaski i pędziłam włączyć radio. Niech gra, skrzypi, trzeszczy, niech gadają, dyskutują, spierają się, śpiewają!

Rodzice w pracy, a ja nie znosiłam ciszy w domu. Pierwotnie radio było zatem formą zagłuszania ciszy, jakkolwiek paradoksalnie to brzmi. Nie pytajcie jakiej stacji słuchałam – to były programy maści wszelakiej, nie wykluczając przekomicznych audycji o wróżeniu z kart, ogłoszeniach matrymonialnych i politycznych przepychankach. Jak u każdego człowieka – muzyka była gdzieś w tle – czerpana garściami z telewizji, eurowizji, idoli, sprzedawana na mniej lub bardziej prowincjonalnych koncertach, nanizywana na szpule kaset magnetofonowych, dozowana w dużych dawkach decybeli na szkolnych dyskotekach.

„Bara bara bara, riki tiki tak”– te słowa usłyszałam po raz pierwszy na kolonijnej potańcówce, nie mając pojęcia co oznaczają…

Tak, tak było, bo nieletnią MelAnię nie zawsze kształtowały dźwięki ambitne i arcyszlachetne. Z ciekawością obserwowałam hurraoptymizm mojego brata wobec mody na disco-polo (podejrzewam, że gdyby to dzisiaj brachol przeczytał wyparłby się nie tylko tego zachowania, ale i kochanej siostruni). A przecież jego ulubiony Bayer Full intonował, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina…”

Odrobinę starsza MelAnia przechodziła różne muzyczne fazy. Bezapelacyjnie – w pierwsze, najdziksze tany i tony porwał ją film o egzotycznie wówczas brzmiącym tytule „Dirty Dancing”. To on zawładnął jej duszą, wyobraźnią i ciałem. Boski, papierowy Swayze wisiał nad łóżkiem, a wąska taśma kasety ze ścieżką dźwiękową nie udźwignęła intensywności i częstotliwości odtwarzania. Tak, to był niewątpliwie dźwiękowy „Time of my Life”. Zachwyt nie tyle nad muzyką, ale przede wszystkim tańcem. Nawet dorosła MelAnia nie wyleczyła się z tego entuzjazmu. Sąsiadka, w wieku moich rodziców, przeżywała (niestety jednostronną) fascynację Freddiem Mercurym.

Nastoletnia MelAnia wpadała często na pięciolinię z polskimi tekstami. Lipnicka, Kowalska, Bartosiewicz, Nosowska, potem Wyszkoni pełna „Łez”. Dużo poezji przemycało się w tych dźwiękach. W pamiętnikach królowały trendowe wpisy z Cobaina. W tym wypadku słowa „król” czy nawet „Bóg” idealnie odzwierciedlały rangę wokalisty wśród młodzieży.

Na studiach – było już wszystko: zagraniczna klasyka, słodko-gorzki dżem z bluesa, akademicka współlokatorka-fanka SDM, Pink Floyd na pierwszej empetrójce i Red Hot Chili…, a nawet rap i techno. Dźwięki łączyły się z poszczególnymi osobami, trąciły okopconym papierochami akademikiem, teksty niosły bunt i młodzieńcze idee.

Juwenalia, dyskoteki, imprezy studenckie krzepiły brzmieniem i niosły nowe inspiracje.

Chrisa de Burgh, którego akustyk serwował podczas składania sceny, nie zapomnę nigdy. Przekopywałam wtedy Internet (a było to lata świetlne temu), by na własną rękę odnaleźć tytuł, pytałam na forum… Po latach ten utwór sam do mnie „przyszedł”.

Dojrzała – ale jeszcze w głębi duszy ta sama MelAnia – to już wielkie uspokojenie. Wpłynęłam na szeroki przestwór oceanu Korteza, zwłaszcza wtedy, gdy na scenie muzycznej był jeszcze nieznanym kortezikiem (choć on dla mnie zawsze był WIELKI, zarówno w talencie jak i skromności).

W epoce współczesnej MelAni przewinęły się Polki, których same imiona kojarzą się wokalnie – Mela, Daria, Bela, Kaśka S… Imć Rogucki odkryty w jednej z piosenek Osieckiej. Mikromusic. Lao Che. Leniwe randki z Katie Melua. Prasowanie z Florence, gotowanie ze Stingiem, przyjmowanie gości po francusku z ZAZ. Jazzowy odpoczynek z Norah Jones, spacer z Kiwanuką, kąpiel z Jessie Ware, sprawdzanie klasówek z Chrisem Botti, bo nie rozprasza słowami…

Długo by wymieniać. Dreszczotwórca – Nick Cave. Czasoumilacz – Bukartyk. Pasażer na gapę – obecnie jeździ ze mną Leski ze słowami jak perły. A gdy dziś Melanię zaatakowały krwiożercze rekiny (czyt. gorsze dni) niczym tabletka przeciwbólowa zadziałał Mike Oldfield ze swoim akwatycznym motywem w „Sailing”, czy szarpiącym za emocje „Man On The Rocks”. Z tym panem można żeglować bez „Apapu” nawet podczas prawdziwego sztormu.

I jeszcze szepnę słówko na koniec.

Obecna MelAnia z przyjemnością chwyci w dłoń swój ostatni muzyczno-książkowy prezent. Zapewne znany, reklamowany, czerwony jak cegła.

Anna Gacek – moja imienniczka, to nie kameralna MelAnia, ale ogólnoświatowa Melomanka z krwi i kości.

Jeszcze nie czytałam, ale po przekartkowaniu mogę stwierdzić, że na pewno warto zanurkować w jej historie muzyczne, poprzetykane ciekawostkami i fotografiami tych, którzy nucą nam do ucha swoje historie, bóle, refleksje i małe szczęścia.

Życia zamknięte w piosence… ale o tym w następnym odcinku.

Anula „MelAnia” Sobczak