fbpx

Dobre książki nie tylko w kwarantannie.

„Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge’u z pierwszej ręki” Mark Yarm

Książka twoim przyjacielem? Trochę banalne i wyświechtane hasło, szczególnie w tych czasach, kiedy innych, teoretycznie atrakcyjniejszych (obecnie najlepszym kompanem człowieka podobno są seriale) przyjaciół, z którymi można tracić czas jest mnóstwo. Jednak zdarza się, że trafiasz na taką konkretną książkę, która zasługuje na to miano.

Którą połykasz i od której nie możesz się oderwać. Z jednej strony pragniesz ją jak najszybciej przeczytać, ale z drugiej strony nie chcesz, żeby się skończyła, bo trudno ci się z nią rozstać. Po prostu jak najdłużej chcesz przebywać w jej towarzystwie. I jak to z przyjacielem, może cię wkurzać, możesz się z nim nie zgadzać, ale tak naprawdę wiesz, że to ktoś z twojej bajki, nadający na podobnych falach.

Ja właśnie tak mam z „Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge’u z pierwszej ręki” Marka Yarma. W wieku 14, 15,16 lat niezwykle silnie odczuwasz (przynajmniej ja tak miałem) potrzebę buntu, własnej odrębności, przy jednoczesnej chęci poczucia przynależności do czegoś fajnego i kolorowego. Taka sprzeczność, ale przecież kim jest młodziak w tym wieku jak nie jedną wielką, pryszczatą sprzecznością? Kiedy ja dorastałem, taką spójność w niespójności dawała muzyka z całą swoją kontrkulturową otoczką. Warunki były dwa, wiarygodność i znalezienie się w odpowiednim czasie. Ominęło mnie całe to hipisowskie „make love not war” na punkowe „no future” też załapałem się trochę za późno, choć tu już było trochę bliżej. Jednak słuchając muzyki z obydwu galaktyk (bo w końcu to muzyka jest najważniejsza) z żadną do końca się nie identyfikowałem. Tym bardziej, że często coś, co miało być nonkonformistyczne zaczynało przybierać karykaturalną formę, która przeradzała się w to, że wszyscy wyglądali tak samo albo gadali to samo. I te debilne, z dzisiejszego punktu widzenia, podziały. Albo jesteś punkiem, albo metalowcem. Albo słuchasz Dead Kennedys albo Slayera, albo Depeche Mode, bla bla bla…Ja słuchałem tego wszystkiego i chciałem tego wszystkiego więcej.

Grunge był wspaniałą odpowiedzią na moje potrzeby. On pięknie łączył te wszystkie punkowo-hardcorowe klimaty z metalem. Ale też odwoływał się do klasyki rocka czy bluesa. I miał w sobie pewną nutę romantyczności. Tak, z jednej strony prymitywizm, z drugiej romantyczność, wtedy tego właśnie było mi potrzeba. Połączonego ze sobą brudu i poezji.

Konieczne było to przydługie wyjaśnienie, inaczej nie oddałbym tego co czułem, kiedy ostatnio dorwałem wydaną wreszcie w Polsce książkę Marka Yarma „Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge’u z pierwszej ręki”. Już sam jej tytuł trochę wyjaśnia sprawę. „Z pierwszej ręki” w tym przypadku oznacza wypowiedzi ludzi, którzy w tym wszystkim brali udział. Muzyków, właścicieli wytwórni płytowych, promotorów, organizatorów, dziennikarzy muzycznych itd. Ludzi, którzy mieli szczęście lub (jak się dla niektórych później okazało) nieszczęście brać w tym udział. To właśnie oddanie im bezpośrednio głosu czyni tę książkę tak wysoce wiarygodną.

Seattle, nie aż taka mała, ale jednak prowincjonalna dziura z ohydną (przez większość roku) pogodą. Niekoniecznie jedno z tych miejsc, które chciałoby się odwiedzić w USA. Taką reputacją cieszyło się Seattle w latach 80. Bez praktycznie żadnej większej sceny muzycznej. Jak to się stało, że na parę lat zostało muzyczną stolicą świata, z tak ważnymi i wpływowymi zespołami jak Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains i kilkoma innymi?

Zresztą, kapele które (w przeciwieństwie do wyżej wymienionych) nigdy nie miały szansy szerzej zaistnieć są potraktowane równie rzetelnie i poważnie, jak te sprzedające miliony płyt. To kolejna z (wielu) zalet tej publikacji. Słyszeliście o takim zespole jak U-men? I dlaczego są uznawani trochę za ojców tej całej muzycznej sceny, choć nawet nie liznęli większej popularności? Dzięki tej książce cofniecie się do czasów, kiedy to wszystko się rodziło a nikomu się nie śniło o jakiejś dużej sławie. Ludzie grali, bo to kochali, trochę inaczej niż w Los Angeles, do którego przyjeżdżało się w latach 80, żeby zostać natapirowaną, karykaturalną gwiazdą rocka i korzystać z uroków życia.

„Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge’u z pierwszej ręki” zawiera mnóstwo fascynujących opowieści przesiąkniętych silnymi emocjami.

Emocjami, które towarzyszą wypowiedziom ludzi związanych z sceną grunge. Posiadającymi inne spojrzenie na te same wydarzenia, konflikty, spory. Różną ocenę tego fenomenu. Jakże to środowisko było barwne i różnorodne. To nie są spisane wspomnienia na zasadzie „jak było cudownie” tylko żywa historia. Autorowi udało się dotrzeć właściwie do wszystkich ważniejszych uczestników tamtych zdarzeń. Wypowiadają się szefowie i pracownicy najważniejszej niezależnej wytwórni płytowej, czyli Sub Pop. Członkowie takich grup jak Skin Yard, Green River, których muzycy później tworzyli takie zespoły jak Pearl Jam czy Mudhoney. Jest oczywiście The Melvins, którzy byli bardzo ważni dla Kurta Cobaina. Są mocno kontrowersyjne wypowiedzi Courtney Love…ech, mógłbym tak długo jeszcze, ta skala jest naprawdę monumentalna. 

Aż się prosi, żeby przytoczyć parę fascynujących historii z tej książki, ale wtedy zamiast wpisu musiałbym walnąć obfite opracowanie. Mogę tylko bardzo mocno zachęcić do jej przeczytania.

Również osoby, które nie interesują się tą sceną, muzyką. Bo to jest też książka o ludzkich charakterach i…tak, również o narkotykach, nałogach (które zabrały paru wspaniałych artystów), seksie, przemocy, po prostu (tak ja wcześniej wspomniałem) o wysoce intensywnych emocjach. Można wręcz poczuć klimat tamtych czasów. 

Po prostu przeczytajcie tę miejscami zabawną (jednak uprzedzam, że to raczej czarny humor) miejscami ponurą, ale niezwykle wciągającą historię. Ja zarzucam na siebie flanelę i idę słuchać płyt.

Michał Jędrasik

„Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge’u z pierwszej ręki”

Mark Yarm

Tłumaczenie: Joanna Bogusławska

Wydawnictwo: Karga